Kandydaci na kierowców w czasie nauki jazdy często nie chcą szkolić się poza terenem zabudowanym, dlatego zdarza się, że na trasy szybkiego ruchu wyjeżdżają po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy już uzyskają uprawnienia do kierowania pojazdami. A potem wszyscy się dziwimy, dlaczego niektórzy kierowcy jechali autostradą „pod prąd”.
Przepisy mówią jasno: nauka jazdy w ruchu drogowym powinna uwzględniać jazdę poza obszarem zabudowanym lub na drogach o dopuszczalnej prędkości powyżej 70 km na godzinę i obejmować co najmniej 3 godziny (w zależności od kategorii uprawnień).
– Tak jest napisane, ale w praktyce bywa inaczej – opowiada jeden z instruktorów nauki jazdy w Tarnowie. – Zdecydowana większość kursantów, która do nas przychodzi, chce jeździć tylko albo przede wszystkim po mieście. Dlaczego?
Dlatego, gdyż w mieście zdaje się egzamin. Szkoda im czasu na jazdy na przykład po autostradzie. Chcą się więc maksymalnie wyćwiczyć w jeździe miejskiej i na placu manewrowym, lecz trudno mieć do nich o to pretensje. Pretensje można mieć do polskiego programu szkolenia, który ustawiony jest tak, że chodzi w nim głównie o to, by zdać egzamin, a nie o to, aby nauczyć się jeździć. Nie można też nie wspomnieć o legendarnej już jeździe „po łuku do tyłu”. Może, jak się słyszy, w końcu zrezygnuje się w Polsce z egzaminowania kandydatów na placach manewrowych, które zresztą jest ewenementem na skalę europejską. Nie lepiej więcej czasu poświęcić nauce jazdy w realnym ruchu, w tym także na szybkich trasach?
To tylko fragment tekstu… |
![]() REKLAMA (2)
Cały artykuł dostępny tylko dla subskrybentów. Wykup nielimitowany dostęp BEZ REKLAM do wszystkich treści i wydań elektronicznych tygodnika TEMI już od 4 zł! Jesteś już subskrybentem? Zaloguj się |