W minionym tygodniu (22 lipca) w otoczeniu rodziny, w swoim domu w Kalifornii, zmarł legendarny muzyk, John Mayall. Od ponad pół wieku nazywano go ojcem chrzestnym białego bluesa. W listopadzie skończyłby 91 lat.
Zawsze lubiłem nagrania Mayalla, tak było nawet w moich szkolnych czasach, kiedy to zespoły Led Zeppelin, Deep Purple czy Black Sabbath zakreślały obszar moich muzycznych fascynacji. Dziś bliskie są mi płyty Mayalla szczególnie z jego pierwszego okresu działalności, a już zwłaszcza z lat 1968-1971. Z tego czasu mam jego wszystkie krążki, na czele z koncertowym The Turning Point, który należy do grona moich albumów wszech czasów.
O tym znakomitym krążku jego twórca tak się wyraził po latach: To był interesujący eksperyment, wiele się wtedy nauczyłem na temat dynamiki. Skromny człowiek, a przecież był artystą wybitnym, nie bez przyczyny uhonorowanym w 2005 roku Orderem Imperium Brytyjskiego i wprowadzonym w 2024 do Rock & Roll Hall of Fame.
John Mayall zwykł mawiać, że jako dzieciak pod wpływem muzyki zawartej na płycie Shout For Joy Alberta Ammonsa marzył o karierze pianisty boogie woogie. Wybrał bluesa. Mówił, że było to jak u każdego artysty, że podążał za snem, który mu się przyśnił.
Mayall pierwsze swoje kapele prowadził w Manchesterze. Do przeniesienia się z tego miasta namówił go Alexis Korner (to jemu zmarły artysta przypisywał tytuł ojca chrzestnego białego bluesa). Za jego sprawą Mayall zaczął grywać w londyńskich klubach, w których brzmiał mało znany wówczas blues. Obok Alexisa Kornera i Grahama Bonda, Mayall stał się najbardziej znanym popularyzatorem tego rodzaju muzyki w Wielkiej Brytanii. Z czasem jednak przerósł ich i sławą, i dokonaniami.
Zawsze jednak żywił wielki szacunek dla ciemnoskórych bluesmenów. Uważał ich za godnych naśladowania, z ich muzycznych dokonań czerpał inspiracje, a słuchając ich i podpatrując – doskonalił technikę.
Na płycie Blues For The Lost Days znalazł się utwór zatytułowany All Those Heroes. Mayall śpiewa w nim o muzykach, którzy sprawili, że blues stał się jego życiową pasją. Wśród bohaterów znaleźli się: Blind Lemon Jefferson, Blind Boy Fuller, Big Bill Broonzy, Muddy Waters oraz Howlin Wolf. Artysta bardzo cenił również wielu innych twórców, wypada tu wymienić choćby J.B. Lenoire’a, któremu poświęcił znakomity kawałek I’m Gonna Fight For You J.B.
Debiut płytowy Mayalla miał miejsce 59 lat temu. Krążek nosił tytuł John Mayall Plays John Mayall. W tym też czasie sformowana została legendarna grupa Bluesbreakers, która w różnych konfiguracjach osobowych towarzyszyła artyście (z przerwami) w kilku następnych dekadach.
Przez Bluesbreakers przewinęło się wielu znakomitych muzyków. Podobnie rzecz się miała z płytami, przy powstawaniu których na przestrzeni lat towarzyszyła Mayallowi cała plejada artystów. Trzeba przyznać, że miał on dobrą rękę do muzyków. Pod jego okiem rozwijał się talent takich muzyków, jak np.: John McVie i Mick Fleetwood z zespołu Fleetwood Mac.
Terminowali u niego: znakomity gitarzysta Peter Green (przez jakiś czas również związany z Fleetwood Mac), basista Jack Bruce, czy choćby niewymagający rekomendacji Eric Clapton. Nagrywali z nim i występowali: perkusiści Aynslay Dunbar, John Hiseman, Keef Hartley, saksofoniści: Dick Heckstall-Smith i Johnny Almond, a ponadto: basista Steve Thompson, gitarzyści Jon Mark i Mick Taylor, a także znakomity skrzypek Don „Sugarcane” Harris.
Wcale nie jest przesadą stwierdzenie, że gdyby tylko tym znanym, grającym z Mayallem muzykom poświęcić książkę, powstałoby z tego opasłe tomiszcze. Nie ma wśród białych muzyków bluesowych takiego, który wychowałby tylu nie tylko znakomitych warsztatowo, ale i popularnych muzyków.
Nie licząc kompilacji oraz bootlegów, dorobek płytowy Mayalla jest bardzo pokaźny. Wiele jego płyt to klasyczne pozycje w historii gatunku, a uczą się na nich kolejne pokolenia fanów bluesa.
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć finałowy fragment mojego felietonu, jaki ponad pięć lat temu, po koncercie artysty w krakowski klubie Studio, ukazał się w tym miejscu.
Sprawdzałem setlisty z wcześniejszych koncertów (Hamburg, Berlin, Praga). Byłem zdumiony, jak bardzo różniły się między sobą. Z trzynastu kompozycji przedstawionych w Krakowie, żadna nie zabrzmiała w Berlinie, a tylko trzy w Pradze. Każdy występ miał więc swój wyjątkowy charakter i, co za tym idzie, zapewniał radość z obcowania z bluesem. Ta radość wibrowała w Studio na scenie i na widowni, wibrowała w sercach zarówno muzyków, jak i publiczności.
Żal, że na żywo tą radością John Mayall już nigdy nas nie obdaruje.