Lenny Kravitz Show

0
REKLAMA

11 marca w gliwickiej Pro Zero Arenie, w ramach europejskiej trasy Blue Electric Light 2025 wystąpił Lenny Kravitz, serwując wielotysięcznej widowni kapitalny rockandrollowy show.
Lenny Kravitz, fonografW przeciwieństwie do bardzo pozytywnego finalnego wrażenia zacznę od… negatywów, czyli od opisania mojego podwójnego wkurzenia. Po pierwsze, nie zrozumiałem (zresztą nie tylko ja), czemu służył suport Seun Kuti & Egypt 80. Co prawda, w trakcie swojego występu Kravitz komplementował nigeryjskiego artystę, ja jednak zastanawiałem się, ile i czego należałoby wziąć, żeby wejść w to afro-awangardowo-funkowe-bógwieco. Dla mnie niestety, były to mało zrozumiałe stany muzycznej wrażliwości. I drugi powód irytacji: gwiazda wieczoru wystartowała z 34 minutową obsuwą. Czyżby wcześniej coś było „aplikowane”? Pomyślałem sobie: mister Kravitz, jest pan gentlemanem w odpowiednim wieku, zatem taki poślizg najzwyczajniej nie przystoi. To tyle, przechodzę do koncertu i związanych z nim pozytywów.

Brzmienie klawiszy, nabijająca rytm mocarna perkusja, ognista eksplozja i wreszcie czadowa jazda gitar zbudowały intro otwierającego wieczór kawałka Bring It On. Po nim ruszyły kolejne wysokoenergetyczne numery. Najpierw Minister Of Rock ‘n Roll z wykorzystującym pogłos kapitalnym wokalem Lenny’ego, a potem ognisty, funkujący numer ze świetną partią saksofonu TK421 z ostatniej płyty Blue Electric Light. Nawiasem mówiąc tego wieczoru zabrzmiały jeszcze dwa utwory z tego krążka: słodko-seksowny Honey i poprzedzony odpaleniem ogni, piekielnie energetyczny Paralyzed, zawierający gitarową solówką Lenny’ego wspartą wah-wah. Po fulpałerowej jeździe z dęciakami w numerze Always On The Run Lenny przywitał się słowami wyrażającymi uznanie dla jego ukochanej publiczności w ulubionej Polsce. W tym momencie chyba u wszystkich, a na pewno u fanek obsuwa odeszła w zapomnienie.

Tego wieczoru, w którym zabrzmiało osiemnaście kawałków, wysokoenergetyczną część pierwszą zastąpiła kolejna, a w niej zabrzmiały i ballady (I’ll Be Waiting), i numery akustyczne (Stillness Of Heart), i popowe (It Ain’t Over ‘Til It’s Over) i powalająco hardrockowe (wspomniany Paralyzed). Ostatnia część znowu przyniosła dawkę skondensowanego, szlachetnego łojenia w postaci American Woman, Fly Away a zawłaszcza Are You Gonna Go My Way ze słynnym, powalającym riffem. Znakomita dramaturgia!!! Do tego należy dodać kapitalną grę muzyków, na czele z fenomenalnym Craigiem Rossem. Dzień wcześniej gitarzysta obchodził 61 urodziny. Na tę okoliczność publika odśpiewała mu Sto lat, po czym Lenny stwierdził: Nie wiem, co to, ale podobało mi się. Gdy otrzymał wyjaśnienie, Sto lat zabrzmiało po raz wtóry. To jest dużo lepsze niż „Happy Birthday” – podsumował Lenny.

REKLAMA (2)

Podczas gliwickiego koncertu właściwie każdy z muzyków zasłużył na wielkie uznanie, bo i koreański basman Hoonch „The Wolf” Choi, i klawiszowiec George Laks, i goście od dęciaków – trębacz Cameron Johnson a zwłaszcza saksofonista Harold Todd. Największy aplauz jednak wzbudziła równa jak rozpędzona lokomotywa (zwłaszcza w The Chamber) perkusistka Jas Kayser.
W wielominutowym grand finale, wypełnionym słynnym songiem o miłości Let Love Rule, Lenny, jak to często bywa, ku uciesze wielotysięcznej widowni rozpoczął wędrówkę po płycie areny, ściskając zachwycone fanki. Docierając do stanowiska realizatorów koncertu, wspiął się na przygotowany podest, skąd śpiewał i dyrygował publicznością. Potem z wolna powrócił na główną scenę. To był ujmujący finał, po którym żegnając się z widownią wyraził nadzieję, że przyjedzie tak szybko, jak to tylko będzie możliwe.

REKLAMA (3)

Gliwickie show, z identyczną setlistą jak w Zurychu, Monachium i Wiedniu, Lenny, wzbogacił trzema solidnymi kompozycjami z ostatniego krążka, jednak całość potraktował jak koncertowe „greatest hits”. I bardzo dobrze.
Poza tym, jak to zwykle bywa, z sobie właściwą umiejętnością wcielił się w rolę rockandrollowego szamana, który w mistrzowski, ale i ujmujący sposób uwodził kobiety. Można było odnieść wrażenie, że Mick Jagger (The Rolling Stones) i Michael Hutchence (INXS) z czasów swojej największej świetności stanowią z Lennym jedną sceniczną postać.
Podczas ponaddwugodzinnego koncertu artysta co rusz mówił o miłości i co rusz uwodził swoim sex-appealem. Kobiety, bez względu na wiek, wydawały się być wniebowzięte. Tego wieczoru w gliwickiej arenie było barwnie, widowiskowo, porywająco, czadowo, tanecznie i romantycznie. Co by jednak nie mówić, podczas okraszonego wizualno-dźwiękowymi ozdobnikami spektakularnego show, Lenny udowodnił, że rock and roll żyje i ma się znakomicie.

Obserwuj nas na Google NewsBądź zawsze na bieżąco - wejdź na Google Wiadomości i zacznij obserwować nasze newsy.


REKLAMA
Ustaw powiadomienia
Powiadom o
0 komentarzy
NAJNOWSZE
NAJSTARSZE NAJWYŻEJ OCENIANE
Opinie w treści
Zobacz wszystkie komentarze